publikacja 21.03.2013 22:00
On, którego śmierć nie dotyczy... Droga Krzyżowa
Biada, jeśli dziś zapłakani nad śmiercią Chrystusa, jutro otrzemy łzy i pójdziemy dalej własną drogą, jak gdyby nigdy nic.
Jakub Szymczuk/Agencja GN
Tak łatwo wydać wyrok na Boga. Skazać Go na śmierć. Nie trzeba dokumentów, urzędów, podpisów. Wystarczy jedna decyzja – jak wyrok. Potem w tył zwrot i umycie rąk.
A Bóg w swoim szaleństwie się na to godzi. Nawet nie otwiera ust, jak baranek na rzeź prowadzony. Ten, który przyszedł dać nam życie, sam własne oddaje. To jedyna droga, którą konsekwentnie przejdzie aż do samego końca. Nie zawróci.
Belka Go przygniata. Waży tyle, ile całe zło tego świata. Każdy mój grzech składa się na ten ciężar. A On je wszystkie dźwiga. Wstaje. Idzie dalej...
Tragiczne spotkanie. Matka, która patrzy na cierpienie dziecka. Cierpi razem z nim. Miecz rozdziera jej serce, ale Ona wie: człowiek rodzi się także po to, by cierpieć. Usłyszała to już wcześniej w świątyni. Teraz te słowa nabierają nowego znaczenia. Stają się ciałem, które także krwawi.
Miłość spowodowała, że Bóg potrzebuje człowieka. Na tym polega Jego wielkość i absolutna wolność. Kiedy chce, potrafi zniżyć się do naszego poziomu. Cierpieć jak my, słabnąć jak my. On stworzył człowieka i wezwał go do współuczestnictwa w swoim dziele stwórczym. Złożył na jego barki odpowiedzialność za ten świat. Oddając krzyż Szymonowi, Bóg kolejny raz potwierdza tamto wezwanie z początku czasów. Uświadamia nam, jak bardzo jesteśmy dla Niego ważni, skoro swoje sprawy jest gotów oddać w nasze, niegodne ręce.
Poprzez miłosierdzie stajemy się coraz bardziej podobni do Chrystusa. Jego oblicze odbija się w naszej duszy jak na chuście Weroniki. Ona potrafiła dostrzec cierpienie Jezusa, pochylić się nad nim. A my? Czy widzimy Jego oblicze w cierpiących?
Kolejny upadek rodzi pokusę, by już nie wstawać. Przyciśnięci ciężarem własnej słabości tracimy motywację do dalszej walki. Jezus wstaje, byśmy uwierzyli, że jak „sam cierpiał będąc doświadczanym, w tym może przyjść z pomocą tym, którzy są poddani próbom” /Hbr 2,18/
Płacz niewiele zmienia. Emocje opadną. Pozostanie szarość powszednich dni. Biada, jeśli dziś zapłakani nad śmiercią Chrystusa, jutro otrzemy łzy i pójdziemy dalej własną drogą, jak gdyby nigdy nic. Będziemy bardziej godni politowania niż skatowany Jezus z krzyżem na ramionach.
„Kiedy się chwieję, z radością się zbiegają, przeciwko mnie się schodzą obcy, których nie znałem” mówi Psalm 35. Jak mało różni się człowiek od tego sprzed tysięcy lat. Spojrzeć z góry na leżącego, podziwiać sycić oczy upadkiem innych. Golgota jest bliżej, niż nam się wydaje.
Bóg staje wobec nas bez żadnej zasłony: nagi i bezbronny. Jak trzydzieści trzy lata wcześniej w Betlejem. Tym razem też nie ma co liczyć na ludzkie współczucie, a zamiast drewnianego żłóbka będzie już tylko drewniany krzyż.
Gwoździami chcieli unieruchomić Boga. Uwięzić w bezpiecznej przestrzeni tak, by więcej nie mieszał się w ich życie, by nie burzył przyjętego porządku. By nie wymagał.
I tym razem Bóg zgodził się na postawione Mu warunki. Mimo pokus nie zszedł z krzyża. Jezus, pokutnik doskonały, poraniony naszymi grzechami, oddał życie, by je zgładzić. On, którego śmierć nie dotyczy, oddał życie, by nam je darować.
Zdecydował się przejść przez otchłań śmierci. Upodobnił się do człowieka aż po krew i wodę, które wypłynęły z przebitego boku.
„Grób Mu wyznaczono między bezbożnymi, i w śmierci swej był na równi z bogaczem, chociaż nikomu nie wyrządził krzywdy i w Jego ustach kłamstwo nie postało” – pisze prorok. /Iz 53,9/ Zabity Jezus, został złożony w grobie, który dodatkowo zapieczętowano. Czyżby przeczucie, nagłe oświecenie, że On jednak nie był tylko człowiekiem? Dziwna jest logika, którą kieruje się człowiek, na szczęście Bóg tę logikę obraca w pył, jak głaz zamykający wejście do grobu.