Agnieszka: Czułam się jak przekazywana z rąk do rąk; ani przez chwilę nie czułam się osamotniona w gąszczu nieprzyjaznych, szpitalnych murów.
5 października 2019 roku mój świat wszedł na nowe tory. Dzień zapowiadał się jak każda inna sobota. Rano pojechałyśmy z mamą na zakupy, robiłyśmy plany na popołudnie. Poprzedniego wieczora mama źle się czuła, więc zrezygnowałam z wyjazdu z moją wspólnotą w góry. Ale sobotni poranek sprawiał wrażenie, jakby to była pochopna decyzja - mama była już w całkiem dobrej formie. Jednak nie żałowałam straconego wyjazdu. Zawsze byłyśmy bardzo związane z mamą. Tutaj, na ziemi, jestem jedynaczką. Razem z mamą opiekowałyśmy się też moim chorym tatą. Relacja między nami była bardzo bliska. Byłyśmy przyjaciółkami.
Po zrobionych zakupach podrzuciłam jeszcze mamie relikwie s. Ducissimy, proponując wspólną modlitwę przez jej wstawiennictwo i poszłam do siebie. Chwilę później zadzwonił tata, każąc mi szybko wrócić. Mama leżała na podłodze w pokoju, charczała, jej oddech ustawał. Wezwałam pogotowie i zaczęłam reanimację, tak, jak mnie uczono - 30 uciśnięć, dwa wdechy... i znowu, i znowu, i znowu... Kiedy zmienili mnie ratownicy, rzuciłam się do pokoju po, dopiero co przyniesione, relikwie. Przycisnęłam je do ręki mamy i zaczęłam się modlić.
Z rąk do rąk
Niespodziewanie do pokoju wpadła moja kuzynka. Nawet nie planowała być w okolicy - przejeżdżając pomyślała, że wstąpi do sklepu, a mijając nasz dom zobaczyła karetkę i zawróciła, żeby sprawdzić czy wszystko w porządku. To ona pomagała ratownikom, kiedy mnie zabrakło sił; to ona ściągnęła swoich rodziców, żeby zostali z moim tatą; to ona wreszcie zaproponowała, żeby wezwać księdza. Jej obecność to pierwszy z długiej listy cudów... Kapłan dotarł w kilka minut, udzielił rozgrzeszenia, modlił się z nami. O duszę mamy mogłam już być spokojna.
Wydawało się, że wszystko skończy się tam, na podłodze dużego pokoju. 40 minut reanimacji nie przynosiło efektów, ale w końcu serce drgnęło na tyle, że udało się przewieźć mamę do szpitala. Razem z kuzynką pomknęłyśmy śladem karetki. W szpitalu wyszła mi naprzeciw znajoma z naszej wspólnoty. Tak samo było, kiedy przewieziono mamę na kardiologię: tam dyżurowała Renata, z naszym wspólnotowym krzyżem na szyi. Czułam się jak przekazywana z rąk do rąk, cały czas zaopiekowana.
Stan Mamy po rozległym zawale był krytyczny, zdecydowano o przewiezieniu jej do kliniki w Zabrzu. W międzyczasie spływały do mnie zapewnienia o modlitwie - Eucharystia, którą przeżywała w górach moja wspólnota, sprawowana była w intencji mamy. Kolejni, bliżsi i dalsi znajomi, deklarowali swoją pamięć; kapłani obiecywali Msze w tej intencji. Jadąc do Zabrza napisałam na Facebooku kolejną prośbę o modlitwę, dodając, że mamę przewożą właśnie do tamtejszej kliniki. Odezwała się od lat niewidziana znajoma - jej mąż pracuje jako anestezjolog na sąsiednim oddziale, właśnie był na dyżurze. Miał czekać na mnie przed OIOMem. Znowu zostałam przekazana w bezpieczne ręce, ani przez chwilę nie czułam się osamotniona w gąszczu nieprzyjaznych, szpitalnych murów. Już wtedy miałam absolutną pewność, że Ktoś trzyma to wszystko w swoich dłoniach. Wieczorem dotarł ksiądz opiekun mojej wspólnoty, udzielił mamie sakramentu Namaszczenia Chorych. Potem modliliśmy się razem. Pozostało czekać.
Możesz odejść, mamo
Walka o mamę trwała cztery dni - codziennie byłam przy niej w szpitalu, czytałam jej do ucha słowo Boże, odmawiałam Koronkę i różaniec; przyciskałam do Jej czoła relikwie s. Dulcissimy. Przez cały ten czas czułam, że jestem otoczona modlitwą niczym puchową poduszką. Obecność Boga była namacalnie bliska, jak jeszcze nigdy wcześniej. W sercu miałam pokój i choć wiedziałam, że szanse po ludzku są znikome, to miałam w sobie zgodę na Jego wolę. Cały czas byli też przy mnie dobrzy ludzie - dyskretnie, nienachalnie, ale skutecznie trwali obok.
Kiedy we wtorek rano przyjechałam do szpitala, stało się jasne, że bitwa o ziemskie życie mojej mamy jest skończona. Moment odejścia był kwestią godzin, bo medycznie nie dało się zrobić nic więcej. Do kliniki dotarł mój przyjaciel - zrobiono wyjątek i pozwolono mu wejść razem ze mną na oddział. Modliliśmy się, a potem ja szeptałam mamie do ucha, żeby nie bała się odejść, że choć ja i tata bardzo ją kochamy, to czeka na nią Miłość nieskończona, że jest w Bożych rękach. Za ten moment pożegnania, choć przeszywający bólem na wskroś, będę Bogu wdzięczna do końca życia. Pielęgniarki - cudowne, jak wszyscy pracujący na zabrzańskim OIOMie specjaliści - starały się wezwać kapelana, ale nie dało się go zlokalizować. W końcu musiałam wracać do taty. Zostawiłam mamę z nadzieją, że zdążę jeszcze do niej wrócić. Nie zdążyłam. Agonia zaczęła się godzinę po moim wyjściu ze szpitala. Ale akurat wtedy na oddział dotarł kapelan. Mama odeszła w obecności kapłana. Tego dnia Ewangelia mówiła o Marcie i jej siostrze Marii, która "obrała najlepszą cząstkę". Wiele osób przysłało mi to słowo, kiedy dowiedzieli się o śmierci mojej mamy.
U mnie ma cały tort
Skłamałabym, gdybym powiedziała, że nie było i nie ma łez, bólu czy tęsknoty. Cierpienie z powodu rozstania było, jest i będzie. Ale ani przez moment nie miałam w sercu żalu do Boga, wątpliwości czy pytania "dlaczego". Kiedy podeszłam do otwartej trumny, zobaczyłam mamę bardzo zmienioną, nie do poznania. Wtedy ostatecznie dotarło do mnie, że to tylko zewnętrzna powłoka, a to, co najważniejsze, żyje teraz w Bogu. W czasie pogrzebu przeszła mi myśl, że to dobry moment na zaśpiewanie "Te Deum" za to, jak Pan Bóg przeprowadził nas przez doświadczenie przejścia mamy do Niego.
Tydzień po pogrzebie mamy stałam nad jej grobem. Niespodziewanie przypomniał mi się tort, który widziałam rano w cukierni. Usłyszałam w sercu: "Gdybyś chciała mieć mamę tu, na ziemi, byłoby tak, jakbyś chciała dać jej tylko mały kawałek tego tortu. U Mnie ma cały tort i jeszcze dużo, dużo więcej". Niech będzie Bóg uwielbiony!
Agnieszka Huf, psycholog, publicystka
W każdą środę Wielkiego Postu publikujemy świadectwa ludzi, którzy swoje powołanie do świętości postanowili potraktować bardzo poważnie i realizować je w życiu codziennym.